Poema
MARZANNA KIELAR
Stamtąd kochać grubą uskę świata na wodzie
i śnieg mieciony wiatrem. Osmalane nad ogniem
gaęzie zim. Tam, na pustyni, w zamarych piachach
patrzeć w to niebo, w krawędź ośnieżonego dachu
z obamującymi się soplami dni.
Gdy miość wraca i przypomina nam prawdziwe istnienie.
Gdy skada ciao świata jeszcze raz, od początku,
i sońce wiąże obracającą się ziemię.
A śmiech dziecka pieni się, szumi w oblodzonym poranku.
Mieć znowu imię, które jak żebrowe sklepienie
da oparcie gosom ukochanych.
Stanąć w miejscu, gdzie by dom, w chaszczach wyczuć
różnicę poziomów.
Niech śmierć sposzy się jak wróble, a godziny iskrzą
w smugach porannego świata, gdy blask
wędruję z kąta w kąt.
Pić – to jezioro żyjące za zaporą z lodu,
gdzie chwila za chwilą rodzi się cay wszechświat,
ksztaty z krwi i snów, dźwięki, pragnienie, pot.
Gdzie wiatr nad wzgórzem rozwija chorągiew śnieżnego
pyu.
Naszczekuje ciemność – gdy zasypiamy przy sobie:
dwie yżeczki w zamkniętej szufladzie, zapomniane
podczas przeprowadzki
(kiedy na powrót stanę się rosą i chmurami, będę oddychać
tobą –
podpyniesz jak morze
w nocy)
Poema
MARZANNA KIELAR
Versión del polaco de Joanna Magdalena Żeromska
Y desde allí amar la grávida escama de la luz sobre las aguas
y la nieve que arremolina el viento. Los inviernos y sus frondas —ramajes atezados por la hoguera. Allá, en el desierto, entre el pasmo de las dunas
mirar este preciso cielo, la cornisa y la nieve sobre el tejado
con su colapso inminente de carámbanos y días.
Cuando el amor vuelve sobre sus pasos para recordarnos la existencia verdadera.
Cuando se dispone a ensamblar el cuerpo del mundo una vez más, desde el principio,
y el Sol ata en gavillas a la Tierra y sus giros —la risa de un niño crece
y se desborda al alba con el rumor de la escarcha.
Tener de nuevo un nombre —bóveda nervada, armadura de costillas—
para resguardar las voces de los que amamos.
Detenerse allí donde se alzaba el hogar, percibir entre la maleza
el otro suelo.
Que la muerte huya como un gorrión asustado, mientras chisporrotea la fragua de las horas
en las estelas de la luz que peregrina, tembloroso resplandor,
por los rincones de la mañana.
Beber este lago que late y respira tras la compuerta del frío,
lugar entre dos instantes en que el universo mismo ve la luz primera,
trazos de sangre y sueño, el ansia, la transpiración y el eco.
Donde el cierzo enarbola sobre la colina el estandarte de la ventisca.
El ladrar intermitente de la oscuridad que se aproxima —cuando nos abandonamos
al sueño, tendidos uno junto al otro:
dos pequeñas cucharas en un cajón cerrado, olvidadas
en la mudanza
(apenas tornada en rocío y en nubes; mi aliento, tú —
alcanzarás mis orillas
como el mar— cuando la noche)