Poemas / Krystyna Lenkowska

Adán le dijo a Seth
Besa
pero ten cuidado de no dejar que el grano cosechado
caiga de tu boca
como una palabra ruin
entonces la madera de la cruz no ha de crecer
en el jardín y no habrá
nada que cargar.

 

El ojo de John Keats en Roma
Durante horas se pone de pie en la ventana
de vez en cuando se proyecta en la escalinata de la Plaza de España
o en el Tíber

revienta
en los peldaños y luego como una medusa de gel
regresa intacto a la palma morena
del vendedor ambulante

nada
en el agua y luego echa a volar para secar sus alas
barre los arcos de Adriano que constelan los puentes
el cielo de los domos del Vaticano
las caravanas de pinos del horizonte

en la noche ordena el mismo vino
en el mismo bar
por fin regresa a la ventana y escribe en el cristal con su dedo

la muchedumbre en las escaleras no lo deja dormir
y él no sabe qué hacer después
así que vuelve a empezar

desde la pupila
desde la entraña.

 

Un hogar para los pacientes de Alzheimer
La puerta del cuarto de Papá está cerrada con llave desde afuera
a las 6 cero cero en punto
todos pueden girar la cerradura a la derecha
y entrar
nadie puede abrirla desde el otro lado
nadie puede salir como si nada

puesto que no sales al cosmos
en un cuerpo sin armadura

si fijas la mirada durante mucho tiempo y ves detenidamente
si empujas dentro del picaporte
éste zumba y se abre como la luz
luego alguien entra y sonríe
trae una manzana brillosa y un pan dulce
y pronto desaparece o se tranforma en alguien que deja
la misma manzana

más tarde puedes cerrar los ojos y esperar
si no puedes esperar puedes quitar la manija del picaporte
y esconderla en el bolsillo trasero de tus pants
que ahora está en tu barriga

no puedes soltar prenda tienes la manija
que da al mundo en el que eres alguien
que sabe
quién soy yo.

 

Una carta demorada a un ángel barroso
¿Te acuerdas del olor a nieve llena de tizne
que calentaba
la chimenea?
¿y del sabor de las ramas de abeto?
en la mañana empujaste mansamente mi
trineo
oxidado para que yo antes pero antes que todos
pudiese dejar victoriosas huellas
de invierno en el jardín

en la noche colgabas orgullosamente
en el árbol de enaguas
rosas hechas de pañuelo de papel por
todas partes
yo no podía contarlos a todos

la felicidad según decías es no saber
cuánto de ella posees

un invierno robaste
atrás del árbol de Navidad
drapeado en su encaje de escarcha
unos calcetines la faja blanca que tus primeros
grilletes de femenidad no querían dejarte
sola tocaste tus muslos bajo la falda para hacer que fueran
reales
estabas hormonalmente triste de felicidad
justo como más tarde aquella primavera
tu primer óvulo fue
fertilizado con una vida
divina y creció
en tu boca
para estirar tu paladar
salado y amargo hasta hacerlo globo
de inútil esperanza decembrina
conocías todos sus parámetros

eras todavía mi ángel
cuando te rompiste en extremidades y caíste
suavemente no te entregué
un ala perdóname
yo también era un pájaro
barroso y sin vuelo

gloria a ti ave
celestial
salida del árbol
de la vida.

 

Yo – Ella
Esta anciana con sombrero y estola de visón en hombros
que celebra su memoria
soy yo

La miro de muy cerca puedo ver claramente
sus líneas de expresión

alza una galleta con un hueco en medio al lugar pálido de su piel
donde solían estar mis labios

abre su cara y pone la galleta pegada a su dedo
el dedo tiene articulaciones gruesas como una ramita primaveral
                                                                                como Edith Piaf

¿cómo le haré para tocar tu cuerpo con la mano de ella en forma de garra?

ella alza su rostro a la altura del tuyo cierro mis párpados  
olvida que no tiene labios   
y yo olvido.

 

Rzeszów
Por primera vez la ciudad llegó a mí en la noche
asomados en la ventana todos esperaban un cometa
pensé que las estrellas ardían con un fuego vivo
y temía poner mi ojo

avanzó el cielo sobre mí desde la calle
pasó de largo pero regresó otra vez en sueños y en las horas de vigilia
murmuró el aire mientras el abuelo contaba los resplandores
y se preguntaba si no estallaría una guerra en el cosmos

esa calle se llamaba la Calle del Carnicero
pero carne no tenía sólo caballos vivos
huí hacia los caballos y las orillas del Wislok
donde los gitanos golpeaban sartenes de cobre como tambores

por primera vez Rzeszów vino en la noche
y aunque nadie dijo la palabra
sentí que la urbe bañando en oscuridad vagaba por la tierra y el cielo
y que seguiría ahí al despuntar el día.

Versiones de Françoise Roy,
a partir de las versiones del polaco al inglés de Ewa Hryniewicz-Yarbrough

Powiedział Adam do Seta
Całuj / ale uważaj żeby ziarno urodzaju / nie wypadło z ust / jak złe słowo / wtedy drzewo krzyża nie urośnie / w ogrodzie i nie będzie / czego dźwigać.

 

Oko Johna Keatsa w Rzymie
Całymi godzinami stoi w oknie / czasem rzuca się na Hiszpańskie Schody / lub do Tybru // jeśli na schody / rozpryskuje się a potem wraca nietknięte / jak żelowa meduza do ciemnoskórej dłoni / ulicznego sprzedawcy // jeśli do wody / pływa a potem lata żeby wysuszyć skrzydła / omiata mostom łuki Hadriana / niebo kopułom Watykanu / horyzontom – karawany pinii // wieczorem zamawia to samo wino / w tym samym barze / w końcu wraca do okna i pisze palcem na szybie // tłum na schodach nie daje zasnąć / ono nie wie co się robi dalej / więc zaczyna wszystko od początku // od źrenicy / od jądra.

 

W domu opieki społecznej
Drzwi do pokoju ojca są zamykane od zewnątrz / o godzinie osiemnastej zero zero / każdy może przekręcić zamek w prawo / i wejść do środka / nikt nie może otworzyć go z drugiej strony / nikt nie może wyjść tak po prostu // bo nie wychodzi się w kosmos / w nieopancerzonym ciele // jeśli się patrzy bardzo długo i intensywnie na drzwi / jeśli się przenicowuje właz drzwi / one szumią i otwierają się jak światło / wtedy ktoś wchodzi do wewnątrz i uśmiecha się / przynosi błyszczące jabłko i słodką bułkę / zaraz znika albo staje się kimś innym kto zostawia / to samo jabłko // potem można zamknąć oczy i czekać / jeśli nie da się czekać można wymontować klamkę włazu / schować ją do tylnej kieszeni spodni od dresów / która teraz jest na brzuchu // nie wolno zdradzić że ma się klamkę / do świata w którym jest się kimś / kto wie / kim jestem.

 

Zaległy list do pryszczatego anioła
Czy pamiętasz ten zapach śniegu / z sadzą jeszcze ciepły / z komina? / i smak ściętej jedliny? / rano ciągnąłeś pokornie moje / zardzewiałe / sanki abym pierwsza z pierwszych / zostawiła tryumfalne ślady / zimy na podwórku // a wieczorem wisiałeś dumnie / na drzewku w różowych / spódniczkach z bibułki wysoko / i nisko / nie mogłam cię zliczyć // szczęście jest wtedy mówiłeś kiedy / nie wiadomo ile go jest // pewnej zimy przemknąłeś / za choinką / w pończochach w koronkową / szadź białe halterki twoje pierwsze / dyby kobiecości nie dawały Ci / spokoju wciąż głaskałeś / uda pod spódniczką aby urzeczywistniać ich / materię / byłeś hormonalnie smutny ze szczęścia / podobnie jak potem owej wiosny kiedy / twoje pierwsze jajeczko zostało / zapłodnione jednym boskim / życiem i rosło / w ustach / rozciągało twoje gorzkosłone / podniebienie w balon / beznadziejnej grudniowej nadziei / znałeś jego wszystkie parametry // wciąż jeszcze byłeś moim aniołem // kiedy pękałeś na członki i spadałeś / cicho nie podałam ci / skrzydła wybacz / sama byłam pryszczatym / nielotem // bądź pozdrowiony ptaku / boży / z drzewka / żywota.

 

Ja – Ona
Ta stara kobieta w kapeluszu i etoli z norek na ramionach / świętująca tu swoją pamięć / to ja // przyglądam się z bliska widzę dokładnie każdą promienistą / zmarszczkę jej uśmiechu // podnosi ciasteczko z dziurką do bladego miejsca skóry które / kiedyś było moimi ustami // otwiera twarz i wkłada do niej ciasteczko nabite na palec / palec jest zgrubiały w kostkach jak wiosenna gałązka / jak Edith Piaf // jak ja teraz będę dotykać twojego ciała jej krogulczą piszczelą? // podnosi twarz do twojej twarzy przymykam powieki / zapomina że nie ma warg / zapominam.

 

Rzeszów
Po raz pierwszy miasto przyszło do mnie nocą / wszyscy w oknie czekali na jakąś kometę / wydawało mi się że gwiazdy żywym ogniem świecą / i bałam się włożyć oko w magiczną lunetę // a niebo sunęło na mnie od strony ulicy / przeszło obok ale potem wracało na jawie i we śnie / mruczało powietrze dziadek błyski liczył / i pytał czy kosmos wojny nie przyniesie // na tamtą ulicę wołali Rzeźnicza / ale nie było tam mięsa tylko żywe konie / uciekłam do koni i nad brzeg Wisłoka / gdzie w miedziane rondle jak w gongi stukali Cyganie // po raz pierwszy Rzeszów pojawił się nocą / i choć wtedy nikt głośno nie wymówił słowa miasto / czułam że to ono po ciemku szło niebem i ziemią / i jutro wciąż tu będzie gdy zrobi się jasno.

 

 

Comparte este texto: